środa, 30 lipca 2014

DZIEŃ 1

Wyobraź sobie pole bitwy...
Taka niewielka rafineria ropy, 3 magazyny, wszędzie jakieś tiry, ciężarówki. I ja. Jeden, mały, amerykański snajper pośród tych wszystkich gówien. Leże na nieopodal leżącym wzgórzu, takim niewielkim. Leże na piasku, który jest gorący, bo jest słoneczny dzień. Leże i czekam na cel. W swoich dłoniach, które poczuły już tego dnia wiele utrudnień trzymam M40A5 z dwójnogiem i celownikiem optycznym x12. I przez cały dzień leże i celuje w jeden punkt. Czekałem na ten czerwony błysk, jaki zobaczył zabójca Kennedy'ego. Czekam na niego. I gdy widzę cel, szybko celuje, biorę poprawkę na wiatr, cel jest praktycznie mój. I patrzę na niego przez chwilę i pociągam za spust. Odległość wynosiła jakieś 300m, natychmiast zobaczyłem ów czerwony błysk. Zaczynam uciekać. Biegnę, słyszę warkot silników, czołgi ruszyły. To oznacza jedno, cel unieszkodliwiony, zadanie wykonane. Widzę, że zbliżam się do tego miejsca, widzę teherańską autostrade, drogę, która niegdyś prowadziła do raju, do pięknego miasta, które dziś jest wyniszczone przez wojnę. Na autostradzie pełno pojazdów, pustych, w stanie nie do użycia. A ja biegnę dalej, liczysz na to, że teherański punkt zborny nadal istnieje. Po kilku godzinach nieustannego biegu jestem tam. "Witamy w Teheranie" taki napis widniał na billboardzie. -Pierdole taki Teheran - powiedziałem sobie i zbiegłem w pierwszą uliczkę w lewo. Zbliża się wieczór, mam trochę jedzenia, wodę i krótkofalówke. Włączam ją i słyszę komunikat " -Wszyscy żołnierze amerykańscy, punkt zborny nadal aktualny, odbiór". Szybko jem, popijam wodą i biegnę. Zrzucam z siebie Ghillie Suit, już nie jest potrzebny. Pustynny mundur z naszywkami amerykańskimi i nieśmiertelniki to jedyna rzecz, która mnie odróżnia od bojówki teherańskiej. Założyłem też kominiarke, pod kolor munduru i gogle, ponieważ strasznie wieje wiatr i piasek wdzierał się do oczu. W dłoni nadal pozostaje wierny karabin. W połowie drogi do punktu zbornego natrafiłem na bojówkę. Czterech, może pięciu "żołnierzy" uzbrojonych w AK-47 i KH-2002. Każdy przeszedłby dalej, po cichu jednak nie ja. Ja wolałem ustawić się na pobliskich ruinach budynku z bronią, położyłem się, rozłożyłem dwójnóg i wycelowałem w jednego z nich. Trafiłem pierwszego, zaczęła się panika, po chwili padło następnych dwóch. Jeden się schował. Zszedłem na dół z nadzieją, że to wszyscy. A ten jeden tam siedział, między dwoma autami. Bał się, gdy go zauważyłem i podszedłem do niego, nie zrobił nic. Spytał tylko o coś do jedzenia i powiedział, że ta wojna jest bez sensu. Dałem mu resztę zapasu, bo liczyłem na to,że zaraz będę w bazie, wśród swoich. Ów żołnierz podziękował i zostawił mnie w spokoju. Jestem kilometr od punktu zbiórki. Spotykam innego amerykańskiego żołnierza, medyka, który jak ja udawał się w to samo miejsce. Dobiegliśmy do placu, Burnes, bo tak nazywał się mój towarzysz dostał. Trafił go w nogę, to był snajper. Zobaczyłem błysk lunety, powiedziałem Burnes'owi, żeby udawał trupa. Spokojnie zabiłem snajpera i tak jakby mój strzał zaczął syf. Trafiłem go, spadł i zaczęło się trzęsienie ziemi. Miasto położone na styku dwóch płyt tektonicznych, to całkiem normalne, że trzęsła się ziemia. Ale nie aż tak. Burnes'a przygniótł HUMVEE, zginął. Ja zaś schowałem się w pośpiechu w jakimś aucie, żeby zredukować obrażenia. Straciłem przytomność, obudziłem się w nocy, bez broni, miałem nóż i krótkofalówkę. Miałem wybity bark, strasznie bolało, zacząłem się czołgać. I słyszę jak ktoś krzyczy: "-Ocaleli amerykańscy żołnierze proszeni są o wyjście, pomożemy Wam." Zostałem w delikatnym rowie, czołgałem się w nim jak szczur w kanale. Krótkofalówka ciągle działała, podawali komunikat."Punkt zborny przesunięty o 1km na południe." Bez broni, bez żywności zacząłem się czołgać, wyszedłem z rowu po czym zacząłem biec do tego punktu. Po dwudziestu minutach biegu byłem na miejscu, droga przebiegła bez niespodzianek. Na moje szczęście. Przekazałem wiadomości generałowi Aldwinowi, po czym on kazał wysłać mnie do bazy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz