sobota, 2 sierpnia 2014

DZIEŃ 3- Teheran/ Wright

Kolejny ciężki dzień w Teheranie. 
Griggs, Martinez i Warnock siedzą w pięknym Paryżu, a ja nadal w tym jebanym syfie. Pieprzona bojówka, pieprzeni ruscy, pieprzone miasto. Nie cierpię go. Chłopacy w Paryżu pewnie spokojnie siedzą i piją piwo, a ja siedzę w tym piasku. -Wright, jedziesz na patrol. Bierz dwóch ludzi, broń i idziecie. Śródmieście to do dupy miejsce. Nigdy go nie lubiłem. Duży plac, okrągły, tak jakby rynek czy coś w tym stylu. Wokół niego pełno kilkupiętrowych budynków. Idealne miejsce dla snajperów. Rozejrzałem się po placu i powiedziałem chłopakom, żeby rozstawili KMy i obstawili południowe wejście na plac. 
-Idę na dach, a wy nic nie odjebcie. 
-Ta jest. 
Szybko wbiegłem na najbliższy dach, zobaczyłem na nim jakiegoś człowieka. Był uzbrojony. Podszedłem po cichu do niego i ugodziłem go nożem. Padł na ziemie, zalany krwią. Rozstawiłem się ze snajperką, miałem karabin CheyTac M200 Intervention z dwójnogiem i celownikiem x8. Mimo tego, że zabiłem nim tylko jedenaście razy to i tak nie zamieniłbym tej broni za nic. Na dachu nie było nikogo, sprawdziłem najbliższe budynki, wszystkie okna. Nic nie wskazywało na to, że ktoś tam jest. 
-Panowie, nasze UAV wykryło ruch na autostradzie, wysyłam w tamtym kierunku Millera i Ciebie, Wright, odbiór. 
-Zrozumiałem, bez odbioru. 
Zszedłem na dół, powiedziałem chłopakom co robimy i poszliśmy. Dwadzieścia pięć pieprzonych minut biegliśmy w to miejsce. Mały wiadukt, sześć osób. Obstawiliśmy go z tej strony, z której dowództwo wykryło ruch. Szybko jeszcze rozstawiłem na dole miny typu Claymore i wziąłem Stingera. Cztery KMy, dwie snajperki, kilka Claymore’ów. No więcej nie potrzeba, jest idealnie. Chociaż w sumie nie, przydałby się grill, świeże steki i jakieś piwko z kumplami. Ale tego nie mamy tutaj, więc czekaliśmy na wroga. Na początku przyszło kilku, Miller bez problemów rozwalił ich sam swoim M60E4. 
-Weź jedź do domu, bo już mnie wkurwiasz- powiedziałem żartobliwie do Millera 
 -Miałbyś Świnie to zrobiłbyś to szybciej niż ja- odpowiedział 
-Srento pierdolento, zostaw coś dla nas, też chcemy się pobawić. 
Nadeszło kilka łagodnych fali przeciwnika, zabiliśmy wszystkich. Jednak następna fala nie była taka prosta. Dwa rosyjskie BTR-80 pojawiły się na horyzoncie, zaczął się ostry ostrzał. 
-Bierz kurwa Stingera! 
-Młody jest ranny! Medyk! 
Wziąłem Stingera, szybko strzeliłem i jedno BTR było zniszczone. Rakiety zostały na dole i nie mieliśmy jak do nich dojść. 
-Miller, weź chłopaków na lewą flankę i zacznijcie nakurwiać. Ja podejdę po cichu od prawej i zniszcze to BTR. 
-Dobra, nie ma sprawy, uważaj na siebie- powiedział Miller.
 -Spokojna Twoja. 
I pobiegłem. Niby to tylko 60 metrów, ale moje najdłuższe 60 metrów w życiu. Nie zauważyli mnie, podbiegłem do pojazdu, otworzyłem właz, wrzuciłem granat i uciekłem do Millera. Musieliśmy wracać. 
-Wright do bazy, potrzebujemy transportu, odbiór. 
-Tu baza, wysyłam śmigłowce, odbiór. 
Minęły dwie godziny jak czekaliśmy i strzelaliśmy do bojówki. 
-Koniec amunicji! –krzyknął Miller. 
Jednak na nasze szczęście jak grom z jasnego nieba przyleciały dwa śmigłowce typu AH-64 Apache. Radość jaką zobaczyłem w oczach chłopaków była nieziemska. 
-Wracamy do bazy, Panowie! 
Apache ostrzelały teren, zasłoniły nas w czasie kiedy my wsiedliśmy do śmigłowców. 
-Panie pilocie, chcemy do domu.- powiedziałem do pilota 
-Też bym chciał Wright, tak dobrze jeszcze nie mamy. 
Po dwudziestu minutach lotu dostrzegliśmy białe światło z okolic Teheranu. Po chwili usłyszeliśmy straszliwy huk, a potem fala uderzeniowa zmiotła śmigłowiec na ziemie. Straciliśmy łączność ze światem.

czwartek, 31 lipca 2014

DZIEŃ 3 - PARYŻ

 Ha, Paryż, miałem tu przyjechać z dziewczyną na wakacje. Kurwa, znowu. Byłą dziewczyną. Dolecieliśmy spokojnie, wszystko przebiegało bez problemu, ale na lotnisku zaczął się bajzel. Ruscy, kurwa bojówka z nimi współpracowała. Wiedziałem. Ale trudno, trzeba iść. Nie miałem czasu na celowanie, zdjąłem optykę i założyłem kolimator do M4A1. Nie wiem skąd oni się brali, ale im więcej ich zabiliśmy, tym więcej ich było. Pewnie te szmaty z Teheranu przekazali im informacje o nas i byli przygotowani na nasz przylot. Miało być pięknie, wyszło jak zawsze. Strzelaliśmy do nich przez jakieś może dziesięć minut, gdy nagle całe lotnisko upadło, ktoś podłożył ładunki pod filary i je wysadził. Wszyscy nasi przeżyli, wyszliśmy stamtąd. Wszędzie gdzie się pojawiałem był straszny chaos, bałem się przez chwilę powrotu po misji do domu. Szliśmy dalej, szukaliśmy tej zasranej atomówki. Dostaliśmy informacje z bazy, że niedaleko Wieży Eiffla jest magazyn, dość duży, kilkupiętrowy. Dostaliśmy się tam, staliśmy przed tym budynkiem, szybko zmodyfikowaliśmy broń pod tą sytuację. Tym razem M4A1 było idealne. Kolimator, tłumik, chwyt taktyczny i latarka. Perfekcyjnie. Weszliśmy szybko, zaczęliśmy sprawdzać wszystko po kolei, po cichu. I nagle coś jebło, znów ruscy. Zaczęła się strzelanina, znów wszędzie wybuchy, znów rozpierdol. 
-Flankuj lewą! – krzyknął medyk, Griggs. 
-Kurwa, podnieś mnie, dostałem! – Do Martineza szybko podbiegł Griggs, chcąc pomóc. 
Budynek obstawiła policja. Griggs widział, że nie da sobie rady wyciągnął go na zewnątrz i zlecił im pomoc mu. Griggs był w porównaniu do nich olbrzymem. 190cm wzrostu, 64 w łapie, czarny, wszyscy się go bali. Jednak okazał się być zajebistą osobą. Miał on M249, LKM, duży magazynek, pruł do przeciwników jak głupi. Wyczyściliśmy dolne piętra i piwnice, nic tam nie było. Ostatnie piętro było zablokowane. Pozostał szyb windy. Wspięliśmy się tam szybko i zaczęliśmy ostrzał. Trzynastu przeciwników, nie mieli z nami szans. Zaczęliśmy sprawdzać wszystkie pokoje i znaleźliśmy to. 
-Pierdolona atomówka, stary ogarniaj tu saperów! 
-Już, kurwa chwila. 
-Dawajcie tu saperów kurwa szybko, odbiór! – Griggs nigdy się nie pierdzielił z dowództwem. 
-Już wysyłam, zabezpiecz teren odbiór. 
Po godzinie dobił do nas oddział saperów, atomówka zabezpieczona, ale to nie dało nic. W radiu usłyszeliśmy, że bojówka teherańska znów zaczęła i zniszczyła jedną z atomówek. Trzystu czternastu amerykańskich żołnierzy zginęło w czasie wybuchu, baza wypadowa zniszczona. 
-Ja pierdole, stary, o co tu chodzi?! 
-Kurwa nie wiem. Tu jesteśmy bezpieczni jak na razie. Jestem ciekaw co u Wrighta. 
-On jest twardym skurwielem, da radę. 
-Przy mnie wymięka- Zaśmiał się Griggs.
Nie wiedziałem co o tym wszystkim myśleć. Bojówka ma broń od ruskich w zamian za kradzież atomówek? W sumie logiczne, jednak coś nie grało. Generał Aldwin nie chciał mnie wysyłać dalej na misję, chciał mnie wycofać do domu. Przez kilka godzin z nim rozmawiałem i ustaliliśmy, że biorę tylko dzień wolnego. Cały dzień, ja pierdziele, tyle może się stać. Może ruscy.. Z resztą nie myślę o tym, mam wolne. Jestem w Paryżu, trzeba skorzystać. 
-Griggs, pedale, idziemy na browara? 
-Z Tobą wszędzie frajerze.- odpowiedział Griggs. 
Ogarnęliśmy się, wzięliśmy trochę pieniędzy i poszliśmy do baru. Trochę odpoczynku nam się przyda.

DZIEŃ 2

W bazie wraz z chłopakami siedziałem i czekałem na nowe rozkazy. Bark już mnie nie bolał, gdyż medycy szybko go poskładali. Bolało mnie trochę serce, bo straciłem ulubioną broń. Utrata broni jest jak… jak zerwanie z dziewczyną. Niby wszystko okej, ale tak naprawdę czegoś nadal brakuje. Nie była to moja jedyna broń. Miałem jeszcze karabin M4A1, lecz był on bardziej zrobiony pod walkę snajperską na krótki dystans. Karabinek miał celownik optyczny x6, chwyt taktyczny i tłumik, którego nie mogłem mieć przy wcześniejszej broni. Jednak ta M4 nie to samo co M40A5. Ale jakoś dałem radę. Generał Aldwin wydał rozkaz. Jadę na kolejną misję. -Szczyt Demawendu, Waszym kolejny celem jest Abdul Ashar. Nie ma pierdolenia, że nie idziecie. Warnock weź obserwatora i idziecie jako zwiad. -Idę sam. Nie potrzebuje nikogo. -Zatem ustalone. Warnock idzie pierwszy, on daje Wam znak, a Wy robicie to co zawsze. -Tak jest! – Na zbiórce rozbiegł się krzyk 30 żołnierzy. Po zbiórce poszedłem do swojego baraku, wziąłem mały plecak, trochę jedzenia, wodę, amunicje, noktowizor, po akcji w Mogadiszu miałem go ze sobą zawsze. I jedno zdjęcie. Tak, zdjęcie mojej dziewczyny. W sumie byłej dziewczyny, ale nadal ją kochałem. Po tym jak już się zebrałem do kupy, udałem się do śmigłowca, który podrzucił mnie na miejsce akcji. Dziwnie się czułem z inną bronią. Ale cóż, wziąłem notes i zacząłem notować: 
"GODZINA 13.45 WIATR KIERUNEK WSCHODNI TEMPERATURA 37” ODLEGŁOŚĆ DO CELU 170M" 
Notes był dla mnie skarbem. Bez niego, jak bez broni, nie istniałem. Szczyt Demawendu, piękne miejsce, 1350m n.p.m. Mała wioska, kilka budynków i jeden wyróżniający się nad wszystkie wojskowy barak, trochę drutu kolczastego i kilka wież, takich małych. Na jednej stał jakiś żołnierz, trzymał w dłoniach SWD, dobra rosyjska snajperka. Już wiedziałem jak dać znać chłopakom. Bojówka była wszędzie, ludność cywilna jakby poumierała. Około 50 osób, wszyscy uzbrojeni po zęby. Granaty, RPG, kałachy. Ruski sprzęt, o tym bym nie pomyślał. No cóż, takie życie, zacząłem celować, uwzględniłem poprawki i strzeliłem. Nagle zaczął się dym. Chłopacy szybko wyszli z krzaków, nie wiedziałem, że tam są. Wszędzie huk, wybuchy granatów, jedyna rzecz, która odróżniała tą akcję od poprzedniej było to, że nie byłem sam i nie musiałem uciekać. Chłopaki w ciągu piętnastu, może dwudziestu minut wybili wszystkich. Zebrałem się i poszedłem do nich. Nie widziałem jeszcze o co chodziło. 
 -Ta pierdolona bojówka ma atomówki! 
-Co kurwa?! Jak?! 
-No normalnie, ja pierdole. 
-Oni działają tylko tu czy jeszcze gdzieś? 
-Generał mówił o problemach z terroryzmem w Paryżu i Moskwie. 
-Ja pierdole, jak oni mają to co ta bojówka to rozpierdolą wszystko! 
-Ogarniamy ekipę, lecimy tam. 
Szczyt Demawendu to był dopiero początek naszej misji. Miałem ratować z nimi świat, no zajebiście. Zawsze chciałem być bohaterem, ale nigdy nie myślałem, że tak może być. Polecieliśmy do bazy, zebraliśmy się i wybraliśmy jeden cel, Moskwa poczeka. Wzięliśmy broń, wsiedliśmy do Boeinga C-17 i polecieliśmy do Paryża.

środa, 30 lipca 2014

DZIEŃ 1

Wyobraź sobie pole bitwy...
Taka niewielka rafineria ropy, 3 magazyny, wszędzie jakieś tiry, ciężarówki. I ja. Jeden, mały, amerykański snajper pośród tych wszystkich gówien. Leże na nieopodal leżącym wzgórzu, takim niewielkim. Leże na piasku, który jest gorący, bo jest słoneczny dzień. Leże i czekam na cel. W swoich dłoniach, które poczuły już tego dnia wiele utrudnień trzymam M40A5 z dwójnogiem i celownikiem optycznym x12. I przez cały dzień leże i celuje w jeden punkt. Czekałem na ten czerwony błysk, jaki zobaczył zabójca Kennedy'ego. Czekam na niego. I gdy widzę cel, szybko celuje, biorę poprawkę na wiatr, cel jest praktycznie mój. I patrzę na niego przez chwilę i pociągam za spust. Odległość wynosiła jakieś 300m, natychmiast zobaczyłem ów czerwony błysk. Zaczynam uciekać. Biegnę, słyszę warkot silników, czołgi ruszyły. To oznacza jedno, cel unieszkodliwiony, zadanie wykonane. Widzę, że zbliżam się do tego miejsca, widzę teherańską autostrade, drogę, która niegdyś prowadziła do raju, do pięknego miasta, które dziś jest wyniszczone przez wojnę. Na autostradzie pełno pojazdów, pustych, w stanie nie do użycia. A ja biegnę dalej, liczysz na to, że teherański punkt zborny nadal istnieje. Po kilku godzinach nieustannego biegu jestem tam. "Witamy w Teheranie" taki napis widniał na billboardzie. -Pierdole taki Teheran - powiedziałem sobie i zbiegłem w pierwszą uliczkę w lewo. Zbliża się wieczór, mam trochę jedzenia, wodę i krótkofalówke. Włączam ją i słyszę komunikat " -Wszyscy żołnierze amerykańscy, punkt zborny nadal aktualny, odbiór". Szybko jem, popijam wodą i biegnę. Zrzucam z siebie Ghillie Suit, już nie jest potrzebny. Pustynny mundur z naszywkami amerykańskimi i nieśmiertelniki to jedyna rzecz, która mnie odróżnia od bojówki teherańskiej. Założyłem też kominiarke, pod kolor munduru i gogle, ponieważ strasznie wieje wiatr i piasek wdzierał się do oczu. W dłoni nadal pozostaje wierny karabin. W połowie drogi do punktu zbornego natrafiłem na bojówkę. Czterech, może pięciu "żołnierzy" uzbrojonych w AK-47 i KH-2002. Każdy przeszedłby dalej, po cichu jednak nie ja. Ja wolałem ustawić się na pobliskich ruinach budynku z bronią, położyłem się, rozłożyłem dwójnóg i wycelowałem w jednego z nich. Trafiłem pierwszego, zaczęła się panika, po chwili padło następnych dwóch. Jeden się schował. Zszedłem na dół z nadzieją, że to wszyscy. A ten jeden tam siedział, między dwoma autami. Bał się, gdy go zauważyłem i podszedłem do niego, nie zrobił nic. Spytał tylko o coś do jedzenia i powiedział, że ta wojna jest bez sensu. Dałem mu resztę zapasu, bo liczyłem na to,że zaraz będę w bazie, wśród swoich. Ów żołnierz podziękował i zostawił mnie w spokoju. Jestem kilometr od punktu zbiórki. Spotykam innego amerykańskiego żołnierza, medyka, który jak ja udawał się w to samo miejsce. Dobiegliśmy do placu, Burnes, bo tak nazywał się mój towarzysz dostał. Trafił go w nogę, to był snajper. Zobaczyłem błysk lunety, powiedziałem Burnes'owi, żeby udawał trupa. Spokojnie zabiłem snajpera i tak jakby mój strzał zaczął syf. Trafiłem go, spadł i zaczęło się trzęsienie ziemi. Miasto położone na styku dwóch płyt tektonicznych, to całkiem normalne, że trzęsła się ziemia. Ale nie aż tak. Burnes'a przygniótł HUMVEE, zginął. Ja zaś schowałem się w pośpiechu w jakimś aucie, żeby zredukować obrażenia. Straciłem przytomność, obudziłem się w nocy, bez broni, miałem nóż i krótkofalówkę. Miałem wybity bark, strasznie bolało, zacząłem się czołgać. I słyszę jak ktoś krzyczy: "-Ocaleli amerykańscy żołnierze proszeni są o wyjście, pomożemy Wam." Zostałem w delikatnym rowie, czołgałem się w nim jak szczur w kanale. Krótkofalówka ciągle działała, podawali komunikat."Punkt zborny przesunięty o 1km na południe." Bez broni, bez żywności zacząłem się czołgać, wyszedłem z rowu po czym zacząłem biec do tego punktu. Po dwudziestu minutach biegu byłem na miejscu, droga przebiegła bez niespodzianek. Na moje szczęście. Przekazałem wiadomości generałowi Aldwinowi, po czym on kazał wysłać mnie do bazy.

poniedziałek, 28 lipca 2014

PROLOG

Cześć.
 Jestem Harry. Harry Warnock. Chcę opowiedzieć Wam moją historie. Matka całe życie powtarzała mi, że mam się uczyć i zostać jakimś lekarzem lub prawnikiem. Ale mnie to nie kręciło. Wszystko przez dzielnice. Bronx, dzielnica gdzie mieszkali czarni. A ja biały byłem tam praktycznie sam. Jednak nie byli tacy źli. Byli moimi ziomkami, graliśmy w kosza, czasami zapalilśmy albo wypiliśmy. Matka ciągle mówiła o szkole i o tym, żebym zmienił towarzystwo, bo wyląduje w więzieniu lub w wojsku. I tu się zaczyna moja historia. Miałem wtedy dwadzieścia lat. Postanowiłem zaciągnąć się do wojska z nadzieją, że jakoś sobie wszystko ułożę. W jednostce życie nie rozpieszczało. Ciągle mundur, wrzeszczący koleś od musztry, sierżant frajer. Przez pierwszy miesiąc miałem ich dosyć, później zacząłem się przyzwyczajać. To właśnie tu poznałem Griggsa. On chciał być w wojsku, ja w sumie musiałem, bo wszystko inne spieprzyłem. Z czasem zacząłem to lubić. Regularne posiłki, siłownia, nadal wkurzający gość od musztry. Sierżant zaczął mi mówić, że nadaję się na kogoś wyżej, że mogę być jak on to powiedział "jednym z największych skurwieli, którzy żyją na tym świecie". Podobało mi się to. Spróbowałem i się udało. Po 2 latach szkoleń udało się. Zostałem snajperem. Został mi już jeden cel, a mianowicie wyjazd na misję. 
-Całość baczność! Witam żołnierze!
 -Czołem! 
-Co was tu kurwa nie karmią?! Nawet mi nie drygnął!- zażartował generał- Pewnie wiecie kim jestem. Generał Aldwin, szósta specjalna. 
-Czołem druhu generale! 
-O kurwa, jednak jecie! Aż mi drygnął!-zaśmiał się Aldwin - Jedziecie na misję.
 -Ta jest generale, rozpierdolę tych skurwieli!- krzyknął Griggs. 
-To mi się podoba. Ale potrzeba nam takich ludzi więcej! -
Ta jest generale, rozpierdolimy ich!-Krzyknęło trzystu mężczyzn jak jeden mąż. 
-Teraz to mi kurwa stanął! Zbierać się i lecimy! 
I tak zaczęła się nasza historia. Polecieliśmy do Teheranu.